wtorek, 24 lipca 2012

2. Zginęła w niepokoju wielkich miast. Osnuta huraganem durnych spraw - Maleńka tajemnica.



    Głuchy, urwany trzask na niespełna kilka sekund, przerwał huczące w apartamencie krzyki.  Wprawiające w zniesmaczenie każdego z mijającego ich drzwi gościa. Żaden z nich, nie miał jednak odwagi, złożyć skargi na recepcji. Dwa silne, męskie głosy jeden po drugim przekrzykiwały się w furii. Zupełnie nie przebierając w słowach jakby, każde z nich miało być jedynie silniejszym ciosem od tego wcześniejszego.
Byli na granicy. Każdym kolejnym gestem próbując, zająć czymś drżące z wściekłości dłonie, które mechanicznie zaciskały się w pięści, urażone każdym kolejnym słowem. Ktoś kiedyś powiedział, że nic tak nie oczyszcza atmosfery, jak ostra kłótnia kochanków, którzy niesieni wściekłością, tylko wtedy są w stanie wykrzyczeć wszelkie żale i niejasności. Przez te kilka chwil nie kryjąc bólu, który po prostu próbują oddać partnerowi.
 Ta kłótnia, obrał jednak zupełnie inny tor. Oni zamiast wyjaśnić, wykrzyczeć niejasności, atakowali się wzajemnie coraz to bardziej wyszukanymi epitetami.  Będącymi raczej swego rodzaju popisami, niż czystą próbą wyjaśnienia sytuacji. Każdy z nich miał pretensję. Wzajemny dyskomfort, którego nie potrafili wyjaśnić. Rozgrzebując zupełnie nieznaczące w kontekście sytuację błędy, które tak naprawdę były jedynie sprzeczkami ścierających się charakterów, a nie powodem, dla którego, tych dwoje uwielbiających swą bliskość ludzi, miałoby zniszczyć wszystko to, co udało im się zbudować. Błądzili na krawędzi. Z każdym kolejnym słowem omijając sedno problemu, przez który z każdą chwilą oddalali się od siebie coraz bardziej.
Obaj mieli oczekiwania, wymagając od partnera wsparcia. Żaden z nich jednak nie brał, w tym wszystkim pod uwagę uczuć drugiego, zaślepiony własnym rozgoryczeniem.
- No i co? Teraz sobie tak po prostu spakujesz rzeczy i wyjdziesz.- Wrzasnął Adam, wyszarpując z dłoni Fina upychaną do brązowej walizki koszulę. – Bardzo dorosłe zachowanie. – Zadrwił, jednak nadal nie ściszył rozhuśtanego emocjami głosu.
- I co? Teraz zrobisz ze mnie rozhuśtanego emocjonalnie dzieciaka! Kiedy to ty, mając trzydzieści lat nie potrafisz postawić się, jednej upierdliwej babie i choć raz stanąć po właściwej stronie?
- Właściwej, dla kogo? Dla ciebie tak.- Zakpił.- Dla ciebie tylko Ty się liczysz. – Wrzasnął szybkim krokiem podchodząc do drzwi, które głośnym brzękiem trzasnęły za biegnącym wręcz holem wokalistą. Potrzeba mu było tlenu i wcale nie chodziło tu o zwykły pierwiastek, wchodzący w skład wdychanego powietrza. Potrzeba mu było przestrzeni, gdzie mógłby, tak po prostu wszystko wykrzyczeć.
Zupełnie nie zważając na zaciekawione spojrzenia, nawet nie kryjąc złości, wpadł do windy, zdarzeniem losu wpadając wprost na własną choreografkę, która zupełnie niezdziwiona stanem mężczyzny ze spokojem i delikatnością chwyciła jego dłoń, by nie pytając o pozwolenie najnormalniej w świecie ostrożnie zamykając go w swoich ramionach.
Tą jedną cechę w kobietach, Adam cenił ponad wszystko. Brooke tak jak jego mama, idealnie potrafiła wyczuć moment, kiedy po prostu brak mu było bliskości. Nie tej fizycznej, a duchowej. Bratniej duszy, która choć często zupełnie się z nim nie zgadzała, potrafiła wysłuchać. Nie krytykując, nie wywierając presji. Była po to by wspierać w szukaniu tego najlepszego rozwiązania, wysłuchać, bezsensownych wrzasków, czy po prostu brutalnie przywrócić do rzeczywistości, gdy ta umykała mu w surrealistycznych wyobrażeniach.
             
        Buzująca w nim wściekłość, zupełnie zatarła jego racjonalizm, więc gdy czarną grzywkę zmącił podmuch wiatru, wtedy błękitne oczy dostrzegły, że przednim piętrzą się tysiące dachów, a on sam stoi na tym hotelowym.
- A wiec, o co poszło? Powiesz mi? – Spokojne pytanie przerwało otaczająca ich ciszę.
- O egoizm Brooke. – Opowiedział, pocierając zmęczone oczy.
- I to jest powód, by cały hotel drżał w waszych wrzaskach? To jest dopiero egoizm, Adam! Pomyśleliście, choć przez chwile to pomyślały dzieci, które mijały wasze drzwi. Zmanierowane, bufoniaste staruszki pominę.
- Te bachory są gorzej zepsute, niż nie jeden wrak w tym mieście. – Mruknął bezsensownie, głupio broniąc się przed oskarżeniami kobiety.- Gdyby Sauli potrafił zrozumieć, że naprawdę nie mogę z nim lecieć, nie było by problemu. Czasem mam dość tych jego wiecznych pretensji. Niby jest dobrze, a w jednej chwili wszystko się sypie.- Westchnął ciężko opadając ramionami na jedną z barierek.
- Adam nikt nie mówił, że to będzie proste.- Westchnęła kobieta.- To wszystko nigdy nie jest proste. - Za niespełna tydzień znów zamkniesz się w studiu, kończąc płytę.  Nowy singiel to tylko namiastka całego zamieszania, które znów cię czeka. Nie mówię, że masz to rzucić i lecieć do Helsinek. Jednak częściej powinieneś uwzględniać, że związek to nie tylko włócznie się po barach! To urodziny jego matki, a ty jesteś częścią jego życia. Po prostu chciałby zapewne być uczestniczył w tak ważnym rodzinnym obiedzie. Kiedy do was wreszcie dotrze, że związek to sztuka kompromisów z obu, a nie tylko jednej strony. – Zaśmiała się cicho gładząc policzek przyjaciela.
- Do nas?
- Facet, kochany. Facet to chodzący egoizm z przerośniętym ego, który oczekuje od partnera, by to on zawsze szedł na kompromis. Nic wiec dziwnego, że dwóch takich to Armagedon.
 Słysząc wypowiedz przyjaciółki zaśmiał się perliście przytakując z uznaniem głową. Kto, jak kto, jednak ona niejednokrotnie zaskakiwała go słusznością swych wniosków.


          Ściskając w dłoni, butelkę jednego z najsłodszych hiszpańskich win, z ciepłym uśmiechem przekroczył próg apartamentu. Gotów przeprosić za wszystko, byle tylko znów ujrzeć ciepły uśmiech partnera.
Decydując się na ten związek pozwolił, by to emocję wzięły górę, decydując bardziej niż On. Ów zakręcony europejczyk miał w sobie coś dziwnego, coś, co potrafiło przyćmić blask wszystkich pozostałych. I choć z pozoru nie różnił się od innych, miał w sobie tak wiele do odkrycia. Był niczym dobra książka. Im dalej zagłębiasz się w treść, tym trudniej oderwać od niej oczy.
 Zaskoczony panującą w apartamencie pustką, niezrozumiałym wzrokiem błądził po białych meblach, gdzie niespełna godzinę temu walały się rzeczy największego bałaganiarza, jakiego przyszło mu kiedykolwiek poznać. W ich miejscu, była jednak teraz jedynie pustka.
Wyszukując w kieszeni elektrycznego przyjaciela, wybił z pamięci numer chłopaka, niecierpliwie oczekując na połączenie, które zaraz po drugim sygnale zostało po prostu odrzucone, duma jednak nie pozwoliła, spróbować ponownie. Opadając z głuchym łoskotem na sofę, niechlujnie odrzucił na bok butelkę, by z pozornie obojętną miną tępym wzrokiem wpatrywać się w panoramę miasta.
           
       Głośne walenie do drzwi, wybudziło wokaliste z zupełnie nieplanowanego snu, brutalnie ściągając do rzeczywistości.  Jeszcze nie tak dawno mieniące się w słonecznej łunie wieżowce, teraz tańczyły w milionach kolorowych świateł nowojorskiej nocy uświadamiając zaspanemu Adamowi, iż ewidentnie przespał pół dnia, na które zapewnie menedżerka znalazłaby zastosowanie, gdyby tylko wszedł jej w oczy. Nie mogąc już dużej zignorować pukania, wolnym krokiem sunął w kierunku drzwi. Nim jednak zdążył wykonać, choćby jeden ruch ku ich roztworzeniu, one z impetem odskoczyły ukazując twarz zniecierpliwionej „Smoczycy”.
- Zbieraj się Adam, za piętnaście minut widzę cię na dole, wszyscy już czekają.- Nie musiał pytać, po co, a już tym bardziej gdzie się wybierają, to było więcej niż oczywiste. Nowy singiel, równa się nowa promocja, nowy szum i kolejne sztuczne bezsensowne uśmiechy posyłane ludziom, których imion nawet nie potrafił zapamiętać, zupełnie nie od czuwając takiej potrzeby. Nasuwając na ramiona czarna marynarkę, wolnym krokiem ruszył w stronę windy prosząc w myślach, by jakimś niezidentyfikowanym cudem, coś tak po prostu walnęło, nie pozwalając mu gnić w kolejnym przytłaczającym miejscu.
 Gdy tylko winda zatrzymała się na parterze, wyskoczył z niej pośpiesznie, ku wielkiemu zdziwieniu dostrzegając, że faktycznie wszyscy, łącznie z krnąbrnym Ratliff’em czekają już tylko na niego. Słysząc pomruki pretensji, uśmiechnął się jedynie przepraszająco, bez słowa ruszając w stronę zaparkowanego przed hotelem vana.
- No proszę, proszę to my panie Lambert mamy dbać o pana promocję. – Zaśmiał się z nutą złośliwości perkusista trącając dla żartu wokalistę, który mruknął jedynie pusto, dręczony wyrzutami sumienia. Teraz, gdy ” przespał” cały problem dostrzegł wiele, a wręcz za wiele anomalii. I choć nadal wściekły był na Sauli’ego za każde wykrzyczane słowo w całej tej farsie jedno mógł przyznać na pewno. Zawsze stawiał karierę nad partnera, co jak obrzydliwe mogłoby się wydawać -  było prawdą, która co gorsze dotychczas mu nie przeszkadzała.
  Odczuwając jakiś dziwny niepokój, szybkim ruchem wyszarpał z kieszeni telefon, silnie wmawiając sobie, że tym razem schowa dumę, dzwoniąc tak długo, aż wreszcie usłyszy nawet rozwścieczony głos chłopaka. Jak wielkie mogło być w owej chwili jego zdziwienie, gdy na ekranie dostrzegł, uśmiechniętą twarz Fina i krótką informację o nowej wiadomości?
„ Przepraszam.”
 To jedno krótkie słowo, wydawało się Adamowi tak bardzo nie adekwatne.  To nie Sauli, powinien przepraszać, bo choć obaj nie szczędzili sobie bolesnych słów, to mimo wszystko Adam nawalił w całej tej sytuacji bardziej, niżeli rzucający obraźliwymi epitetami zaniedbywany partner. Wystukując na klawiaturze, kilka słów przeprosin i zapewnieni o zmianach, schował telefon mimo wszystko nie mogąc wyzbyć się niepewności, że nadal nie każdy element do siebie pasuje.  Czując delikatne szturchnięcie, uniósł oczy na roześmianą twarz gitarzysty odczytując z niej jasny przekaż „ jesteśmy na miejscu”.

            Niebieskie oczy z zaciekawieniem wodziły zatłoczonym parkietem, usilnie próbując odnaleźć znajomą twarz choreografki, której pozostawiony na blacie telefon wirował uparcie.
Zamiast dziewczyny dostrzegł jednak coś zupełnie innego. Obraz zawzięcie dyskutującego z barmanem Ratliff’a nie był by niczym zaskakującym, gdyby nie fakt, iż basista jawnie śmiał się ze słów barczystego brunet, który opowiadał coś żywo przy tym gestykulując.  Mimo, iż obraz prezentujący się przed jego oczami, jasno mówił, iż Basista wcale nie jest Iluzją, jakaś część jego nie dowierzała, by usta blondyna potrafiły wykonać jakiś inny gest niż kpina czy ironia. Pchnięty jakimś dziwnym impulsem wolnym krokiem, ruszył w stronę kontuaru baru, nie mogąc powstrzymać ciekawości.  Podchodząc do zatłoczonego blatu przystanął w niewielkim odstępie z nieodgadnionym wyrazem twarzy obserwował jawnie śmiejącego się z opowieści barmana basistę, którego dłoń zaciskała się na niskiej szklance złocistego trunku. Czuł się jak w jakimś innym świecie, jakby właśnie ktoś dał mu w twarz. Jakkolwiek absurdalnie, by to nie zabrzmiało nie potrafił wyobrazić sobie basisty z uśmiechem. Takie szuje jak on, się nie uśmiechają. Kpią, wyzywają czy krzywią wyzywająco no i owszem, ale nie uśmiechają się. Uśmiech to ciepły gest, mający w sobie mieszankę, dobra, czułości, troski, radości, a czasem nawet niepewności. A zdaniem wokalisty, Ratliff, nigdy żadnej z tych cech nie posiadał. Był zimnym, brudnym draniem, który niszczył wszystko i wszystkich. Chodzącą destrukcją, która jednym spojrzeniem potrafiła wydrzeć z człowieka wszelkie pozytywne uczucia. Jednego był pewny. W tym człowieku niema nic, co można by nazwać pozytywami. Zimny, arogancki, raniący wszystkich dupek, który co absurdalne tak bardzo podobał się kobietom.
Adam nigdy nie potrafił racjonalnie wytłumaczyć słów, iż kobiety zawsze kochają drani. W postaci basisty miał jednak czysty przykład, jak naiwnie potrafią być, zaślepione nie do końca zidentyfikowanym czarem.
- Podać coś…- Ciężki, aczkolwiek miły w wydźwięku głos barmana brutalnie wyrwał go ze świata własnych myśli, gwałtownie ściągając do zatłoczonego klubu. Zaskoczony tak oczywistym pytaniem zamrugał pospiesznie odrywając wzrok od skrzywionego w kpinie basisty, z którego na widok Wokalisty wszelkie pozytywne uczucia jakby wyparowały.
 - A tak… - Mruknął, wodząc wzrokiem po kolorowych butelkach.
- A wiec? -  Jawnie zaśmiał się barman. Nie było w tym śmiechu jednak nic drażniącego, jedynie ciepła uprzejmość.
 Czując na sobie kpiące spojrzenie basisty, nabrał ciężko powietrza odpowiadając stanowczo. – Coś mocnego!  
 Barman posyłając mu jedynie firmowy uśmiech, sprawnymi ruchami zabrał się za przyrządzanie trunku.
- Powinieneś ją przeprosić – Zwrócił się do basisty, zapewne kontynuując przerwaną rozmowę.-  Nie mam pojęcia, o co wam poszło, ale Mo…
 -Nie.. – Zimne, stanowcze warkniecie dobitnie uciszyło barmana, którego zaskoczone spojrzenie niebieskich oczu zatrzymało się na basiście, przyglądając mu się w skupieniu.
 Pusta w swym obliczu twarz zastygła bez ruchu, iskierkami irytacji wpatrując się w barmana, który jakby między wierszami odczytał niemy przekaz, przenosząc wzrok na wokalistę, który niepewnie wręcz zerkał na blondyna.
- Twój drink. – Stanowczy głos barmana, dał mu jasno do zrozumienia, że powinien już sobie iść.  Ściskając kieliszek z drinkiem wolnym krokiem ruszył w stronę zajmowanej przez zespół loży.
-, Kto to był? – Słysząc, stanowcze pytanie barmana przystanął za jednym z filarów, z dziwną ekscytacją oczekując na odpowiedz Basisty.
- Nikt. – Zimny, pełen wibrującej nienawiści głos, rozdarł huczącą w klubie muzykę sprawiając jednocześnie, iż Adam poczuł się niczym jeden z milionów niepotrzebnych nikomu śmieci. Mógł być „ nikim ważnym”, „nikim dla basisty”, ale samo zimne „ nikim” sprawiło, iż poczuł się jak jeden z ulicznych śmieci.  Nigdy nie uważał się za kogoś szczególnego, kogoś, kto w swym mniemaniu był ponad wszystkimi.  W swojej ocenie był po prostu zwykłym, czasem wypaczonym pod niektórymi względami, prawie normalnym facetem. Nigdy nie miał Ratliff’a za przyjaciela, raczej za wroga. Mimo to opinia basisty uderzyła w niego niczym pędzący autostradą samochód, brutalnie uświadamiając, że dla blondyna jest najgorszym z najgorszych. Najbardziej wyszukane wyzwiska, były by chyba mniej bolesne niż dobitne twierdzenie zawadzania w życiowej egzystencji.

       Chude długie palce okrężnymi ruchami tańczyły powierzchnia wypełnionej złocistą damą szklanki.  Czasami, dla urozmaicenia przechylając trunek, który nie naruszając swej tafli wychylał się delikatnie.  Ciężka, dla wielu za mocna woń wypełniała pokój szlachetną nostalgia wiekowej Whisky, bezskutecznie ucząc zapomnienia.  Stłumiony, przedzierający przez ściany śmiech sprawił, iż chudy nadgarstek uniósł się nieznacznie przyswajając kryształowe szkło do popękanych warg, które jednak nie uchwyciły alkoholu, pozwalając koniuszkowi języka bawić się wiązką ścianką naczynia.  Migoczące w oddali, kolorowe światła miasta były jedynym źródłem oświetlenia, tkwiącej bezruchu postaci, której oczy z nienawiścią wodziły po każdym wieżowcu.
 Tak dobrze je znał. Tak wiele o nich wiedział, a jednak nie było na świecie miejsca, którego nienawidził tak mocno i tak głęboko jak każdej zatłoczonej uliczki, każdej wyszukanej wystawy, każdego potężnego budynku, każdego parku, każdego szpitala…
Niczego nienawidził tak mocno jak wiecznego światła Nowego Jorku. Pędu, za wszystkim tylko nie za tym, co najważniejsze.
 Słysząc kolejne dobiegające ze ściany „parskniecie”, gwałtownym ruchem roztrzaskał drogi trunek, pustym wzrokiem obserwując płynącą gładką powierzchnią ściany Whisky.
Sącząc wprost z butelki, łyk palącego alkoholu, chwiejnym krokiem wstał z podłogi bezwładnie opadając na biel pościeli.
 Cierpiał. Bo tylko głupi wierzy, że smak alkoholu, uciszy krwawiące w drżeniu wspomnień serce.

1.Wolne dzieci zamknętych miast..

Betonowa panorama miasta, milczącymi minutami osuwała się ku zachodowi, skrywając „złocistą kulę” za horyzontem. Gdzieś tam daleko właśnie budziło się życie. Miliardy zabieganych istnień powoli wymykało się z objęć Morfeusza, by oddać nocną ciszę zapadającemu w pozorny mrok Nowemu Jorkowi ulice, którego wciąż huczały zabieganymi mieszkańcami, którzy zupełnie nie zrażenie pędzili z etatu na etat, by koniec miesiąca nie okazał się tym najgorszym z całego roku. W całym tym szumie i pośpiechy były również jednostki, które silnie walczyły z „biegiem”, sunąć powoli betonowymi uliczkami. Silnie wierząc w wolność, lub po prostu zbyt otumanione psychotropami, by nadążyć za resztą. Wśród każdej z tych grup fragmentem siebie, tkwił otulony jedynie szarą bluzą i milionami kolorowych świateł mężczyzna, który ignorując wszystko wokół uparcie dążył do postawionego sobie dziś celu, który choć prowadził donikąd, był dobrą wymówką od ucieczki, której dopuszczał się każdego kolejnego wieczoru, coraz częściej gubiąc sens. Kiedyś było inaczej. Niespełna kilka lat temu, włóczył się nocami w zupełnie innym celu. Wtedy snuł plany, marzył. Dziś w bezsensowny sposób próbował pokładać wszystko to, co w marzeniach brzmiało zupełnie inaczej niż w rzeczywistości. Był szczęśliwy, jednocześnie zbyt naiwny by to szczęście poukładać w jedną zgrabną, zadawalającą całość. Tych kilka chwili samotnych wędrówek było tylko jego. Mimo milionów mijanych ludzi, tysiąca sklepowych witryn, był sam. Tylko on i jego myśli, chwile, które tylko on potrafił kontrolować. Stały element. Wśród setek innych miast, tysięcy innych witryn, miliardów obcych twarzy. Pocierając zmarznięte ramiona, opadł na jedną z wysłużonych parkowych ławeczek, nieodgadniętym wzrokiem wodząc po przyciemnionych alejkach Central Park”u. Ignorując nachalnie wibrujący w kieszenie telefon, jakby chciał dać domniemanemu rozmówcy jasno do zrozumienia, że teraz nie liczy się nic. Teraz jest tylko On i jego indywidualna chwila rozmyślań, która nie była niczym innym jak zwykłą potrzebą samotności. I choć jego oczy wodziły po niezliczonych atrakcjach urokliwego parku, On sam nie dostrzegał w nim nic fascynującego, jakby wszystko to, co zachwyca miliony amerykanów, dla niego było jedynie szarą wypłowiałą kartką. I choć jutro zapewne niczym mały chłopiec, zachwycać się będzie każdym jego skrawkiem, teraz wszystko było wypłowiałe. Ostrożnie wstał z ławki, leniwym krokiem wracając do Hotelu, bo nawet, jeśli nie miał na to w owej chwili najmniejszej ochoty. To nie był już małym chłopcem, a dorosłym świadomym swych obowiązków mężczyzną, który jak każdy poczuwający się do odpowiedzialności trzydziestolatek wiedział, że szczeniackie czasy swobody dawno już minęły. Nie ponosił odpowiedzialności tylko za siebie, ponosił ją również za każdą współpracująca z nim osobę, która dając wiarę jego pasji, dała mu nie tylko zaufanie, ale również fragment swojego życiorysu. Po raz kolejny dzisiejszego wieczoru pokonywał te same uliczki, te same witryny tylko po to by zupełnie zignorować każdy ich szczegół, każdą trącającą go osobę. Teraz było mu wszystko jedno, a ciężka od natłoku myśli głowa, powoli zaczęła pulsować bólem. Zupełnie ignorując zaciekawione spojrzenie młodej recepcjonistki wolnym, aczkolwiek pewnym krokiem ruszył do windy, by płynnym ruchem szklanej kopuły dostać się na 20 piętro jednego z najdroższych i podobno najlepszych nowojorskich hoteli, co dziś nie robiło na nim żadnego wrażenia. Muśnięty magnetyczną kartą czytnik z cichym brzękiem otworzył masywne, ciemno brązowe drzwi wpuszczając mężczyznę do rozświetlonego wnętrza apartamentu. Skąd na” dzień dobry” dotarł to niego pełen pretensji, okaleczony delikatnym akcentem głos, dobitnie żądający wyjaśnień. Nie zważając na wściekały ton partnera pewnym krokiem podszedł do Fina. Gwałtownym ruchem atakując wykrzywione w pretensji wargi, które pod wpływem ciepła ust wokalisty uśmiechnęły się delikatnie, jednocześnie zachłannie oddając pocałunek, który był przecież niczym innym jak ucieczką od wyjaśnień. Których nawet samemu Sauli’emu nie zamierzał ofiarować. Nocne wędrówki były po prostu jego i z nikim nie zamierzał się nimi dzielić! Dźwięk uderzających o blat paznokci, z każdą chwilą rósł na intensywności. Dając tym samym, wszystkim zgromadzonym jasno do zrozumienia, iż pozornie delikatna kobieta za chwile będzie, niczym ziejący lawą wulkan z temperamentem mitycznego smoka. Była wściekła, czym tak ewidentnie emanowała, ostrym wzrokiem wodząc po zgromadzonych w pomieszczeniu muzykach. Adam doskonale wiedział, co jest powodem jej furii i wręcz pewny był, że gdy tylko brakujący element się pojawi jej irytacja wcale nie opadnie, a w wręcz wzrośnie podjudzona ciętą ripostą. Gładząc delikatnie ułożoną na jego kolanie dłoń Fina, uśmiechnął się ciepło za każdym razem, gdy opuszki chłopaka unosiły się delikatnie, by podrażnić skrywaną pod materiałem jeans’owych spodni, wrażliwą na dotyk skórę. Niesamowicie lubił te wręcz dziecinne, a jednak tak czułe i troskliwe gesty. Przy całym swym mrocznym i ciężkim dla oka wizerunku był niezwykle ciepłym i miękkim facetami, który po prostu potrzebował czuć, że jest dla kogoś ważny. Zaciekawiony cichym szelestem, delikatnie uniósł głowę wodząc wzrokiem po muzykach, którzy nerwowo spoglądali na zegarek, prosząc w duchy by brakujący element wreszcie się pojawił, a ich skradziony z urlopu czas, jak najszybciej odszedł w zapomnienie. Trzy miesiące rozłąki było niczym balsam dla ich zmęczonych pozostałościami po wyczerpującej i męczącej trasie ciał. Gdzie widok wiecznie tych samych twarzy, zapomina o więzach przyjaźni, pozostawiając jedynie zmęczenie i chęć izolacji od każdego z „trasowego zespołu”. Na dźwięk leniwie otwieranych drzwi rozwścieczona menedżerka, odwróciła się gwałtownie, by piorunującymi iskrami bijącymi z zielonych oczu z biczować lekceważąco zmierzającego w ich stronę mężczyznę. Basista z nieodłącznym papierowym kubkiem bez jakiegokolwiek powitania zajął oddalony od reszty zespołu fotel. Zawieszając wzrok na zarzuconej na prawe kolano stopie, którą delikatnie porusza się w kostce, zapewne w rytm dudniącej w uszach muzyki. - Spóźniłeś się. – Syczący niczym rozwścieczone zwierze głos kobiety zadźwięczał w pomieszczeniu motywując basistę do poświecenia jej choćby dorobiony uwagi. - 11.59, O całą minutę za długo skazuje się na twoje ględzenie, wiec przejdź już do cholery do rzeczy. – Zimny, suchy przepełniony kipnął głos jak zawsze doszczętnie ucisza kobietę, która urażona tonem podopiecznego warknęła coś jednie pod nosem, ostrym tonem wracając do tematu spotkania. Zaciekawiony stwierdzeniem basisty Adam, uniósł wzrok na leżący na blacie szklanego stołu telefon, po raz kolejny uświadamiając sobie, że blondyn ma rację. Na każde spotkanie, przychodził minutę przed czasem jakby zawsze stał pod drzwiami wyczekując tej jednej, jedynej minuty, której wielokrotnie nie omieszkał wypomnieć menedżerce. Od chwili, gdy tylko ich drogi się zeszły Ratliff swym chamstwem i ignorancją doprowadzał wszystkich do furii. Zamknięty we własnym świecie outsider ignorujący wszystko i wszystkich. I choć znali się już tak długo Lambert na palcach jednej ręki potrafił policzyć chwile, gdy zamienili ze sobą, chociaż by dwa słowa, które bardziej były chamskim warknięciem niż rozmową, najczęściej zawierającym w sobie wysyczane nazwiska, niż choćby głupie „przesuń się”. Szukając w pamięci chwil czy kiedykolwiek było inaczej odnajdywał jedynie ignorancję jego skierowanych do Ratliff’a słów. Dlatego też nauczył się do niego nie mówić, traktować jak powietrze, by oszczędzić sobie kpiącego uśmiechu lub wysyczanego z jadem nienawiści „spieprzaj Lambret”, co było jego komentarzem na każdą wymuszoną odpowiedz, nie tylko do niego, ale również do każdego innego członka ekipy. Absurdem całej sytuacji był fakt, że tak naprawdę nie mogli się go pozbyć. Przez jeden głupi pomysł, przez jeden głupi skandal, przez jedną głupia galę i przez jeden głupi pocałunek w pewnym sensie skazali się na jego „towarzystwo”, błędnie przewidując reakcję otoczenia. Miał być mały skandal, podkreślenie jego seksualności. Urodził się surrealistyczny problem owocujący sympatią fanów, od których tak bardzo byli przecież zależni. Nieświadomie pozwalając im wierzyć w ów fałszywy teatralny uśmiech „ich” Tommy”ego, którego to imię nigdy nie wypłynęło z ust żadnego z członków ekipy. Dla nich był po prostu Ratliff’em. Chamskim elementem, którego niestety nie mogli się na razie pozbyć. Wokaliście zdarzało się w myślach kpił, że Ratliff minął się z powołanie. Taki talent powinien odnaleźć swe miejsce na deskach teatru lub wielkiego ekranu, skoro jedne człowiek za każdym razem potrafi mydlić oczy milionom ludzi., aby po niespełna chwili porzucić fałszywy uśmiech najlepszego przyjaciela i znów być tym prawdziwym zimnym, chamskim, ignorantem nieliczącym się z uczuciami innych. Wokalista był wręcz pewien, że gdyby nie wizja wpływających na jego konto pieniędzy po każdej tej bezbłędnie odegranej szopce, basista dawno już obiłby jego „gwiazdorski tyłek” zupełnie nie przejmując się wizją konsekwencji. W całym tym zakłamanym syfie złudnej przyjaźni, jednego pewien był na pewno, na liście wrogów Ratliff’a zajmował jedną z najwyższych pozycji. -, Kiedy? – Tylko pozornie bezsensowne pytanie skierowane do wzdychającej ciężko menedżerki, przerywa potok płynących z ust kobiety słów. - W piątek Adam, w piątek. To nie duża kameralna impreza, ale za to znacząca. Sama zabarwiona brudem dużych pieniędzy śmietanka. - Chwila. W piątek mailiśmy lecieć do Helsinek.- Znaczący głos Fina, zabrzmiał w pomieszczeniu ewidentnie denerwując swą obecnością kobietę. - To nie polecicie. - Nie będziesz mi mówić, co i kiedy mam robić. – Oburzony głos Sauli’ego tylko pozornie nie wróżył burzy, która tak po prostu wyłaniała się zawsze, gdy obowiązki Adama przekładały się na ich plany. - Wiesz mi, że Ty akurat… - Zaczęła zirytowana menedżerka. Adam doskonale wiedział, że nie ma ona nic do Fina i na swój zdystansowany sposób nawet go lubi. Jednak wywołana przez basistę wściekłość od dobrej godziny usiłowała znaleźć punkt kulminacyjny, którego ofiarą najwyraźniej stanie się dziś Sauli. Kierując na kobietę ostre spojrzenie uciszył ją dobitnie, delikatnie ściskając nadal tkwiącą na jego kolanie dłoń partnera, który z intensywnymi iskrami oczekiwał od niego sprzeciwienia się kobiecie. - Nie mogę kochanie to ważne. –Zamruczał cicho, próbując ścisnąć dłoń chłopaka, która zniknęła wraz z gwałtownym hukiem zamykanych drzwi. W takich chwilach jak ta, ogromnie zazdrościł wszystkim tym, którzy potrafili połączyć pracę z prywatnością, nie doprowadzając do tak silnych spięć. Tkwił między młotem, a kowadłem. Powinien teraz wstać i pobiec za rozwścieczonym chłopakiem, przepraszając go wręcz na kolanach. Powinien też jednak zostać, by nie utracić tak znaczącej szansy. W asyście głuchej ciszy odchylił delikatnie głowę zamykając ociężałe powieki, które ukryły bijącą z błękitnych oczu bezsilność.